Po niesubordynacji pączkowej i wzroście wagi, nareszcie coś ruszyło w dół. Dziś równe 77 i jest nadzieja na 76 z hakiem, w tym tygodniu. Nie da się inaczej zbijać wagi, niż jedzeniem max 1500kcal. Nieodłączne zatem skrupulatne liczenie kalorii.
Dziś nie będzie liczenia, jak w każdą środę i weekend. Dziś jem to co rodzinka, czyli udka z kurczaka/dla mnie z frajera/ buraczki i ziemniaczki:) na śniadanie były dwa jajka, trzy kromki chleba fitness z masłem i groszek konserwowy. Na kolację? hmm, pewnie tylko jabłka.
Nareszcie pogoda pozwala na długie spacery, więc podkręcę spalanie. Dziś już zaliczone 7,5 tys. kroków i gdyby nie leń, który mnie sabotuje, to pewnie jeszcze raz tyle bym zrobiła po południu. A park zdrojowy kusi niezmiennie. Leń mówi-pośpij po obiadku. Zobaczymy kto wygra...
Jutro wizyta u fryzjera i wreszcie nie będę straszyć moją bleblatą fryzurą, której już nie da się skryć pod czapką. Będą znów mega loczki:)